20 lis 2016

Ciastka francuskie z orzechami włoskimi i syropem klonowym

O czwartej mąż zapytał, czy obejrzymy jakiś serial, bo jesteśmy bezdzietni jeszcze przez jakieś 40 minut- do godziny.
Takich okazji się nie przepuszcza, co wie każdy, kto posiada dzieci, więc powiedziałam, że jasne, niech da mi tylko 15 minut, żebym przygotowała "coś na ząb".
 





Przygotowałam, moje ulubione ostatnio, ciastka francuskie.
Z włoskim orzechami, syropem klonowym i odrobiną jasnego dżemu, jadłam pierwszy raz w kawiarence IKEA.
Kto mnie zna, ten wie, że kocham ten sklep jak dom rodzinny ;)
Podoba mi się tam wszystko, smakuje mi tam wszystko.
Zawsze najlepszym prezentem dla mnie, jest ich karta podarunkowa.
A kiedy mam podły humor płaczę mężowi w rękaw - jestem przemęczona, zła i smutna, zabierz mnie na randkę -  na kawę, do IKEA :)
Tamtejsza kawa jest dla mnie najsmaczniejsza ze wszystkich, jakie w życiu piłam, a ciastka - wyborne.
Przeszklone ściany w części bistro,  dają mi poczucie nieograniczonej przestrzeni. Siadam przy tej wielkiej szybie z widokiem na okoliczne pola i łąki,  i relaksuję się przy kawie i pogaduszkach, jak nigdzie indziej.






Oczywiście, koniecznym jest by były to godziny przedpołudniowe, bo im dalej w las tym więcej ludzi, a im więcej ludzi, tym bardziej mnie drażnią.
Nie dla mnie więc koncerty, protesty uliczne, zajęcia w grupie, Krupówki w sezonie, czy Ikea w weekendy (albo popołudnia). Pojedynczego człowieka zwykle lubię, jestem jego ciekawa.
Dwie, czy trzy osoby, będę w stanie zdzierżyć.
Powyżej pięciu, czuję się już niepewnie, przebieram nogami, pąsowieję na twarzy i przeklinam ich w myślach.

Wtorek, godzina 10:00-13:00 - idealnie.
Oczywiście, żeby to był prawdziwy relaks - bez dzieci.
Kryteria jednak są tak zawężone, że udało mi się to ze 3-4 razy w życiu.
Ale zaznałam i wiem, ze w razie kryzysu, to dla mnie lekarstwo lepsze od wszystkich  Nervosoli, Neospasminum, czy elektrowstrząsów ;)

Jeżeli ktoś pyta o moje wymarzone wakacje, to zawsze odpowiadam, że Szwecja, Norwegia, Finlandia. Gdybym miała mieszkać gdzieś indziej niż tu, gdzie mieszkam, to tylko w czerwonym domku z białym wnętrzem, gdzieś przy fiordach.
Nie lubię gorących klimatów, więc pogoda jak dla mnie - idealna.
Bardzo mi po drodze z ich zamiłowaniem do prostoty i funkcjonalności.
Nawet hasło na moim komputerze, to SKANDYNAWIA (no teraz, to sobie strzeliłam w kolano...)


Boże mój, o ciastkach miało być...

No więc, ciastko to, pierwszy raz jadłam w Ikea.
A teraz,  kiedy tylko mogę, odtwarzam je w domu. A w jesienne, klimatyczne popołudnia i wieczory, wpisuje się znakomicie.
No i biorąc pod uwagę, że korzystam z gotowego już, surowego ciasta francuskiego, dostępnego w każdym sklepie, przygotowanie go trwa jedną chwilę.






Żeby zaoszczędzić na czasie, pierwsze co, ustawiam piekarnik na 200-210'C. Kiedy się nagrzewa rozcinam ciasto na 6-8 prostokątów (dostępne w sklepach arkusze ciasta mają różne wielkości).
Prawą stronę prostokąta nacinam w kilku miejscach, a lewą smaruję bardzo cienką warstwą dżemu.
Powinien być to jasny dżem, o delikatnym smaku. Jabłkowy, brzoskwiniowy czy morelowy.


Ja ostatnio zakochałam się w nowych dżemach Łowicza.
Są to prozdrowotne dżemy bez cukru, dosładzane zagęszczonym sokiem jabłkowym.
W ofercie są dostępne trzy smaki: rokitnik, owoc dzikiej róży i czarny bez.
Są naprawdę bardzo smaczne, a co ważne w okresie przeziębień - zawierają sporo witaminy C.
Bardzo je polecam. Jak tylko znajdę jakieś zdjęcie reklamowe w internecie, wkleję je.
Do ciastek użyłam dżemu z owoców dzikiej róży.


znalazłam :)



Dżem posypuję niewielką ilością posiekanych orzechów - koniecznie włoskich. Gorycz ich skórki jest tu niezbędna. Przykrywam to drugą połową ciasta, tą ponacinaną, przyciskam brzegi radełkiem lub widelcem, tak by się skleiły,  skrapiam odrobinę syropem klonowym, ewentualnie miodem, ale naprawdę w niewielkiej ilości.






Wkładam do nagrzanego piekarnika na środkowy poziom.
Kiedy się niecierpliwię (zawsze), włączam termoobieg i wtedy ciastka pieką się nieco ponad 5 min.  Wyciągam kiedy widzę, że są zrumienione.

Jak widzicie  15min w zupełności wystarczy.

Dla jasności, wypiszę jeszcze składniki. Może to sprawi, że ten chaotyczny post będzie choć trochę bardziej czytelny :)






składniki:
- syrop klonowy lub płynny miód  (ok. 3 łyżek)
- arkusz ciasta francuskiego
- jasny dżem, delikatny w smaku  (ok. 3-4 łyżek)
- posiekane orzechy włoskie (ok. 5 dag)


Żeby było jasne, dzisiejszy post nie jest sponsorowany ani przez IKEA, ani przez ŁOWICZ, ani przez NERVOSOL, ani przez NEOSPASMINĘ    :)





10 lis 2016

Krakersy

Tymek powiedział mi ostatnio, że ze wszystkich słodyczy, najbardziej lubi krakersy. I rzeczywiście, obserwuję, że woli konsystencje chrupkie i smaki bardziej wytrawne, niż typowe lepkie słodycze.
Poszperałam po internecie, posklejałam ze sobą różne przepisy i udało się. Wyszło to czego szukałam. Lekko słone, bardzo kruche, z dużą zawartością uprażonych nasion.






składniki

- 5dag zmieszanych nasion (u mnie: mak, siemię lniane, sezam, chia)
- 15dag mąki
- 1 płaska łyżeczka soli (bardzo płaska, bo wyjdą za słone !)
- 1/4 szkl wody
- 1/4 szkl oleju
- 1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia


Wszystkie składniki mieszamy, choćby łyżką. Przez krótką chwilę wyrabiamy ciasto na stolnicy. Lekko podsypujemy mąką i cieniutko wałkujemy.
Za pierwszym razem rozwałkowałam ciasto na jakieś 5 mm. Kiedy robiłam je po raz drugi, rozwałkowałam je na dużo cieńsze, tak ok. 2-3mm i dzięki temu krakersy były jeszcze bardziej kruche.







Radełkiem albo nożem tniemy ciasto w dowolne kształty. Przekładamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, i pieczemy do lekkiego zrumienienia ok 10min w 175-180'C ( po chwili i tak jeszcze zciemnieją)





Mam  pomysł by zrobić krakersy z kminkiem, który bardzo lubię, oraz z suszonymi  płatkami pikantnej papryki - dla mojego męża.
Kiedy zrobię, obiecuję podzielić się wrażeniami.






Z doświadczenia wiem, że taka porcja wystarcza  na kilkudniowe chrupanie.
Lecz jeśli w lodówce chłodzi się piwo, a w telewizji leci mecz - nie wystarczy...

27 paź 2016

KREM CZEKOLADOWY Z AWOKADO I DAKTYLI

Kolejna słodka przekąska, w której podstępem próbuję przemycić moim dzieciom coś zdrowego.
Tym razem, nie lubiane przez nie - awokado.
Przepis, który gdzieś kiedyś widziałam, zawierał tylko trzy składniki:
jedno awokado, szklanka suszonych daktyli i 2 łyżki kakao, ale przyznam, że nie przekonał mnie końcowy efekt więc przepis, który polecam zawiera:
- 1,5 szkl. suszonych daktyli (zalewam gorącą wodą i moczę aż zmiękną)
- 1 awokado
- 4 łyżki gorzkiego kakao
- szczypta soli (sól świetnie podkręca czekoladowy smak)
- 100 g zmielonych orzechów laskowych (przed zmieleniem lekko je podprażyłam na patelni);  tak sobie teraz myślę, że orzechy ziemne też by się do tego nadawały...





Odlewam wodę z daktyli, i wszystko razem miksuję/blenduję, czy jak kto woli.
Odstawiam do lodówki by nieco stężało.




Przyznam, ze nie miałam pomysłu na to jak i z czym podać mojemu dziecku, ten czekoladowy krem, bo bardziej od słodkich, woli wytrawne przekąski, więc wyjadanie kremu łyżeczką nie wchodziło w rachubę.
Myślałam, myślałam i wymyśliłam. Posmarowałam nimi cieniutkie okrągłe suche wafle, które zawsze mamy gdzieś w domu. 
Do niedawna dostępne były główne wafle ryżowe, teraz firma Sonko zaproponowała jeszcze wersję kukurydzaną i jaglaną  z komosą i chia (  http://sonko.pl/produkty/wafle-superfoods-cienkie ).
I jako, że w domowych posiłkach, do kaszy jaglanej najtrudniej mi przekonać moje dziecko, dlatego właśnie  tę wersję wafli kupuję. Bardzo chętnie zabiera je do szkoły na drugie śniadanie.


I rzeczywiście, o ile próbując sam krem nie był do końca przekonany (ostatnio bywa nieufny, bo widzi, że powoli wprowadzam zdrowe zamienniki słodyczy), to posmarowane nimi chrupiące wafle, zjadał z wielkim smakiem.
Taka porcja wystarczyła nam na trzy dni podjadania. A głównie dlatego, że mam alergię na laskowe orzechy, więc musiałam się nieco ograniczać :)
Następnym razem dodam fistaszki.

25 paź 2016

Zdrowe słodycze i przekąski / DAKTYLOWO-FASOLOWE KULKI

Nawracam się na zdrową żywność.
Jest to proces długi, powolny ale mam poczucie, ze bardzo, mi osobiście potrzebny.
A skoro to ja gotuję dla całej rodziny, cała rodzina musi się do nowego sposobu odżywiania dostosować.
I o dziwo, większych problemów z tym nie mają, a to dlatego, że obaliłam kolejny mit, w mojej głowie, że "zdrowo" znaczy "nie smacznie" .
Powoli uczę się nowych nawyków w gotowaniu. Ciągle jeszcze muszę zerkać do przepisów, ciągle szukam nowych inspiracji. Dlatego też tak rzadko tu ostatnio zaglądam.
Najbardziej bałam się o słodkie przekąski, ciasta, które jak wiecie bardzo często goszczą na naszym stole. Nie potrafiłam sobie wyobrazić popołudnia bez kawałka ciasta do kawy...
I okazuje się, że wcale nie muszę.
Sprawdziłam już kilka przepisów na zdrowe domowe słodycze, i wszystkie były strzałem w dziesiątkę.







Większość przepisów na zdrowe słodkości, które teraz testuję, pochodzi ze strony 
http://www.agamasmaka.pl/ .

Dziś napisze o kulkach z daktyli, i czerwonej fasoli. Jeszcze do niedawna nie wyobrażałam sobie, że mogą smakować mi słodycze w składzie których znajduje się fasola.  Te kulki to ulubieńcy mojego syna, który normalni fasoli nie jada w żadnej postaci i w żadnym daniu. O tym, że są głównym składnikiem jego ulubionych słodyczy, po prostu nie wie, i byłoby lepiej gdyby tak zostało : D

Podam link do przepisu z którego korzystałam, choć za każdym razem nieco go zmieniałam.
Sama autorka, sugeruje, że nie trzeba się sztywno trzymać podanych proporcji, można dodać jakieś własne ulubione składniki. I tak też zrobiłam. Za każdym razem smakowały trochę inaczej.  Za każdym razem zajadaliśmy się nim całą rodziną. Tymek, zabierał je również w pudełeczku do szkoły na drugie śniadanie.

http://www.agamasmaka.pl/2016/05/fasolowe-praliny-bez-cukru-bez-pieczenia.html

Z podanych proporcji wychodzi naprawdę ogromna ilość, radzę za pierwszym razem zmniejszyć składniki o połowę/

- fasola adzuki - 470g (waga już po ugotowaniu) - ta czerwona fasola ma lekko słodkawy smak z orzechową nutą; dostępna jest na stoiskach ze zdrową żywnością; nie jest bardzo droga, za opakowanie 400g płacę w sklepie internetowym coś między 7-8zł
- daktyle suszone bez pestek 250g - w Dino za paczkę 150g zapłaciłam 1,99, w sklepie internetowym za 0,5kg coś ponad 5zł
- wiórki kokosowe ok. 50g + trochę do posypania
- w oryginalnym przepisie jest mleko ryżowe, gdyż autorka nie używa mleka krowiego, ja za pierwszym razem użyłam zwykłe mleko, a za drugim razem pominęłam mleko w ogóle i zamiast niego dodałam wodę, w której moczyły się daktyle
 Od siebie dodałam jeszcze
-paczkę suszonych śliwek - których normalnie mój syn do ust nie weźmie, a tu, zjada ze smakiem
- kilka łyżek ulubionych nasion (siemię lniane i sezam)
- 2 łyżki kakao
- odrobina cynamonu


Fasolę przed ugotowaniem trzeba namoczyć. Potem gotujemy aż stanie się miękka.
Daktyle zalewam gorąca przegotowaną wodą, tak żeby je przykryło i odstawiam na godzinę żeby zmiękły.
Wszystkie składniki blenduję. Jeśli za mało słodkie - dodaję łyżkę miodu, jeśli za mało kwaśne - suszone śliwki. Jeśli mam smak na bardziej czekoladowe niż owocowe - dosypuję kakao.

Odstawiam gotową masę do lodówki na 30 min. Łatwiej wtedy formować kulki. Uformowane obtaczam w wiórkach kokosowych.

W lodówce właśnie się chłodzi krem czekoladowy z awokado, daktyli, kakao i orzechów laskowych.
Pewnie o tym będzie następny wpis.

15 wrz 2016

Paluchy z makiem

Paluchy z makiem, to przysmak mojego dzieciństwa. Kiedy byłam kilkulatką, każdorazowo, kiedy mama zabierała mnie autobusem PKS do Wrocławia, czułam się jakbym wybierała się na jednodniowe wakacje pełne atrakcji.
Jestem rocznik 81, więc łatwo policzyć, że był to czas głębokiej komuny, słowo "atrakcje" znaczyło coś zupełnie innego niż teraz.
Były cztery obowiązkowe punkty do odhaczenia:
- kukurydza - sprzedawana na gorąco z czegoś, co dla dziecka ze wsi wyglądało jak miejski parnik na ziemniaki dla świnek :),
- woda z sokiem z saturatora - no smaczne nie było to wcale, ale wydawało mi się, że to musi być coś niesamowitego...,
- wędzone udko kurczaka - kupowane w sklepie przy samym dworcu PKS, paradowałam potem po całym mieście obgryzając to udko,
- no i paluchy z makiem - taka namiastka drożdżowych wypieków, dla dziecka, u którego w domu ciast się nie piekło.
Jak  widać mi zawsze w życiu chodziło o jedzenie :)





Świetnie nadają się na wyjazdy czy wycieczki zamiast kanapek. Młody uwielbia je zabierać do szkoły na drugie śniadanie.
Kiedy zjada je w domu, zawsze prosi o kubek mleka z miodem, i mówi, że nie ma nic lepszego na świecie niż taki duet.
Wydawałoby się, że takie paluchy to zwykłe ciasto drożdżowe, o specyficznym kształcie, ale jednak są dużo delikatniejsze w smaku i bardzo, bardzo puszyste. No i ten mak...
Najważniejsze żeby ich nie przepiec, bo będą suche i cały czar pryśnie!


* 2,5dag drożdży
* 0,5kg mąki pszennej
* łyżeczka soli (płaska)
* 2 łyżki masła (rozpuścić)
* 5 łyżek miodu
* 150ml ciepłego mleka
* 125ml ciepłej wody

* 1 jajko roztrzepane z łyżką mleka do posmarowania paluchów
* mak do posypania


Wodę i mleko wlewamy do miski, kruszymy do środka drożdże i energicznie mieszamy łyżką albo trzepaczką. Dodajemy miód i sól, rozpuszczone masło (nie gorące!) i mąkę, przesianą przez sito.
Dosłownie dwie minutki wyrabiamy miękkie ciasto. Staramy się nie dodawać więcej mąki. Ewentualnie możemy oprószyć mąką dłonie.
Nożem dzielimy ciasto na pół, i każdą z tych części na pół i tak dalej, aż do momentu kiedy uzyskamy kawałki ciasta wielkości, powiedzmy,  brzoskwini. Formujemy podłużny kształt, lekko spłaszczamy dłonią,  układamy na blaszce wyściełanej papierem do pieczenia, smarujemy silikonowym pędzelkiem (albo palcami, albo czymkolwiek...) rozbełtane jajko zmieszane z mlekiem i posypujemy makiem.
Odstawiamy na 15 min, po czym pieczemy 10-15min w 175'C






Kiedy skórka się ładnie zrumieni, szybciutko wyciągamy. Nie lubimy suchych przepieczonych spodów, więc pieczemy na środkowym poziomie piekarnika.

Kiedy wystygną, mrozimy i wydajemy dziecku po jednym do szkoły, pilnując by ojcowie nie podkradali zapasów.

Biały serek do smarowania pieczywa

Dzisiejszy przepis na serek, jest bardzo, bardzo prosty.
W smaku przypomina właściwie wszystkie dostępne białe serki smarowne jakie można kupić w sklepie, ale uważam, i powtarzam to na tym blogu bardzo często, że jeśli przygotujemy coś sami, to smakuje nam jakby bardziej :)






Serek może być neutralny w smaku, czyli jogurtowy. Możemy też nadać mu smak.
I tak, tym razem przygotowałam serek o smaku chrzanowym  (dodałam starty na bardzo drobnej tarce korzeń chrzanu) oraz serek z drobno posiekanym świeżym koperkiem.
Można dodać natkę pietruszki, można posiekać szczypiorek i dodać zmielony pieprz, można dorzucić płatki suszonej papryki, dostępnej w sklepach z przyprawami. Możliwości jest wiele.






Dwa duże kubeczki jogurtu greckiego doprawiam do smaku solą i mieszam z wybranymi dodatkami, albo z niczym nie mieszam jeśli mam ochotę na zwykły jogurtowy smak.
Na sitku rozkładamy dużą gazę (potrójną albo poczwórną), albo białą pieluszkę (pieluszkę wystarczy złożyć na 2 razy), nazywaną tetrową, ale czy ona rzeczywiście z tetry, to ja nie wiem...
Wlewamy jogurt, i sznurkiem dość ciasno, zawiązujemy sakiewkę.






Wieszam taką sakiewkę nad zlewem, ale można gdziekolwiek w kuchni, trzeba tylko podłożyć talerzyk, na który nasz jogurt będzie się skraplał.
Po 24 h serek będzie gotowy, można przełożyć go na talerzyk, ale przyznam, że ja zwykle wykładam go już wcześniej, po 14-16 h, jest wtedy bardziej miękki i bardziej smarowny.





Ważne jest by gazę, czy też pieluszkę prać, bez detergentów, by nie przejęła zapachu jakiegoś proszku czy płynu. Ja zwykle przepieram ją na świeżo w samej gorącej wodzie, i wystarczy.





Macie pomysły na nowe smaki?



14 wrz 2016

Knedle z parzonego ciasta

Dziś przepis na knedle, na prośbę Dominiki.
Przyznam się, że nie robiłam ich już kilka lat. Odeszły w zapomnienie. Nie mam więc świeżych zdjęć, skorzystam z tego, które już kiedyś zamieściłam na blogu.

Większość przepisów na te kluski, zawiera w swoim składzie gotowane ziemniaki. Jakoś mi to nie gra, że ziemniaki na słodko...
Od zawsze więc przygotowuję knedle z parzonego ciasta. Może nie są tak puszyste jak te z ziemniakami, mi jednak smakują. I chyba nie tylko mi, bo to najczęściej wspominana potrawa przez moich znajomych :)

Przygotowuję je z truskawkami albo śliwkami. Bardzo wygodnie przygotowuje się je z mrożonych truskawek. Nie rozmrażam ich wcześniej. Takie twarde i zmrożone nie puszczają soku w trakcie klejenia, a po ugotowaniu knedli we wrzątku, truskawki są mięciutkie ale nie "rozpaciane" - edytor mi tu na czerwono podkreśla, że niby nie ma takiego słowa, ale przecież każdy z nas jadł kiedyś rozpaciane owoce, więc musi być!






* 1/2 szkl. mleka
* 1 łyżka masła
* szczypta soli
* 25dag mąki pszennej
* 2 jajka

*  jogurt lub śmietanka do polania w zależności czy jesteśmy na diecie czy nie :)
* cynamon do posypania
* cukier po posypania
* śliwki lub truskawki



Mleko zagotować z masłem i solą, zdjąć z ognia,  natychmiast wsypać mąkę i szybko, acz dokładnie wymieszać.
Tak naprawdę, to zagotowane mleko powinniśmy pozostawić na minimalnym ogniu i wtedy wymieszać je z mąką. Ja próbowałam kiedyś. Wielokrotnie. Zawsze mi się to przypaliło. Z czasem odpuściłam.
Jak ktoś ma ochotę i nadmiar garnków w domu, to proszę.  U mnie znowu jeden wylądował w śmietniku, a to dopiero początek miesiąca...
Kiedy masa wystygnie dodajemy jajka, mieszamy, i z otrzymanego ciasta kleimy knedle. Czyli właściwie oklejamy owoce ciastem.
Właściwie przy każdej takiej kluseczce, obsypuję sobie dłonie mąką, bo ciasto jest dość klejące.

Wrzucamy po kilka do wrzącej, osolonej wody i gotujemy od 5 do 10 min od wypłynięcia.
Czas jest różny bo grubość ciasta może być różna. I czasem robimy z malutkich truskawek, a czasem z ogromnych śliwek, więc i rozmiar knedli różny...

Wyciągamy taką dziurawą łyżką, która pewnie ma jakąś swoja nazwę własną, której nie znam. Polewamy śmietanką, albo roztopionym masłem ( w tych czasach fit&slim, za taką propozycje, pewnie zechcą mnie zamknąć :) ), posypujemy cynamonem i cukrem.


Jeszcze jedna uwaga,  nawet jeśli nie jesteście posiadaczami Karty Dużej Rodziny, proponuję zrobić przynajmniej podwójną porcję tego ciasta. Podane w tym przepisie ilości, są zatrważająco małe.
Jeśli coś zostanie, łatwo przechować je w lodówce na następny dzień, i odgrzać wrzucając do wrzątku na dwie minutki.


17.09.16
A jednak dodaję świeże zdjęcie, bo aż sama się skusiłam i dziś na deser zrobiłam knedle ze śliwkami.
Wyliczyłam przy okazji, że z jednej porcji wyszło mi 9 szt. Do środka wkładałam całą śliwkę, miejsce pestki zasypałam cukrem trzcinowym i cynamonem :)


30 sie 2016

Pasztet z soczewicy i marchewki

Przyznam, że nie łatwo było mnie przekonać do bezmięsnych pasztetów. Wyobrażałam sobie zapieczoną papkę bez smaku. Poza tym, ja niestety bardzo lubię mięso (bardzo bym chciała móc to odczarować), i nie łatwo mnie przekonać do jego zamienników. Ale soczewica świetnie zastępuje mi jego smak,i czuję się po niej syta. A sam pasztet jest bardzo smaczny, i często gości na naszym stole.





Najlepsza do tego jest czerwona soczewica. Szybko się gotuje i rozpada, tak że nie trzeba jej przecierać czy miksować.
Najważniejsze w tym pasztecie są przyprawy. Żeby nie był mdły trzeba dać ich naprawdę sporo. Ja, oczywiście podam wam przykładowy zestaw, taki jakiego używamy my, ale tak naprawdę musicie dodać te, które po prostu lubicie. Jeśli ktoś nie lubi np. smaku kurkumy, to może sobie ją spokojnie odpuścić.

* 1 szkl. soczewicy czerwonej
* 5 dorodnych marchewek
* duża cebula
* 3 jajka
* siekana natka pietruszki 3-4 łyżki
* 1 łyżeczka kminu rzymskiego (kumin)
* 2 łyżki słodkiej papryki
* 1 łyżka imbiru w proszku
* kurkuma 1 łyżeczka
* sól, pieprz
* ziele angielskie 6-7 szt
* liście laurowe 4 szt
* sos sojowy do smaku (TaoTao jasny)
* olej do smażenia
* jeśli lubicie ostry smak ostrą paprykę czy pieprz cayenne do smaku
* całe goździki 7-8 szt
* opcjonalnie 1-2 łyżki koncentratu pomidorowego


Rozgotowana soczewica


Soczewicę przepłukać i zagotować w garnku z wodą . Na porcję soczewicy zawsze dajemy dwie porcje wody, czyli w naszym wypadku 2 szklanki. Dodajemy liście laurowe, ziele angielskie i goździki. W trakcie gotowania mieszamy, i kiedy cała woda odparuje, soczewica będzie już miała konsystencję puree.
Odstawiamy do ostygnięcia, po czym wyciągamy z masy wszystkie przyprawy (dobrze jest policzyć je przed wrzuceniem).

Marchewkę ścieramy na tarce, cebulę siekamy drobno, i podsmażamy na oleju z całą resztą przypraw, dodając sos sojowy do smaku. O ile zwykle skąpię oleju, dusząc warzywa, o tyle w tym pasztecie, nie polecam, bo to właśnie odpowiednia ilość tłuszczu sprawia, że pasztet jest kremowy i nie kruszy się. Ja zwykle daję ok 5 łyżek. Wszystko trzeba bardziej poddusić niż podsmażyć, zmniejszmy więc ogień.
Na sam koniec dodajemy pietruszkę.





Mieszamy soczewicę z marchewką. Jeśli masa nie jest gorąca  dodajemy jajka i bardzo dokładnie, jeszcze raz musimy wszystko wymieszać. Możemy dodać koncentrat pomidorowy. Warto przed dodaniem jajek spróbować smak masy i ewentualnie jeszcze doprawić. Choć oczywiście dodatek jaj nieco ten smak osłabi.

Przekładamy masę do foremki wyłożonej papierem do pieczenia czy też folią aluminiową. Świetnie sprawdzają się u mnie formy silikonowe, których niczym nie trzeba wykładać i smarować.
Ta porcja wystarcza na keksówkę. Ja jak zwykle robiłam podwójną porcję więc zapiekałam pasztet w większej foremce.






Można posypać jakimś ziarnem (na zdjęciu sezam) ale nie trzeba.

Zapiekam 30-40min w 180'C
Najlepiej na środkowym poziomie piekarnika. Nie ma wtedy szans żeby się przypiekł za bardzo nawet jeśli przeciągniecie do 50minut.

Pasztet wychodzi dość wilgotny i soczysty, bo do pierwotnego przepisu dodałam większą ilość marchewki. Jeśli wolicie bardziej zwartą konsystencję, zamiast 5 dużych marchewek dodajcie 4 małe.

Mój mąż, tradycyjnie, je go na kromce chleba. Ja uwielbiam na śniadanie ukroić sobie plaster tego pasztetu i plaster sera białego typu włoskiego (do dostania w Lidlu, Biedronce, a nawet w naszym wiejskim sam-ie), który od zwykłego białego sera jaki znamy, różni się tym, że nie jest kwaśny, a bardzo delikatny, neutralny w smaku. Spróbujcie, bardzo polecam.

29 sie 2016

Ciastka maślane

Skoro o nich wspomniałam w poprzednim poście, od razu podam przepis.
Jest to bardzo typowy przepis na maślane ciasteczka. Z podanych proporcji robię też zwykle spód do słodkiej tarty.









To z kolei ulubiony deser mojego syna. On, ze wszystkich słodyczy, najbardziej lubi ciastka. A konkretnie, maślane właśnie. I właściwie jest mu bez znaczenia z jakimi będą dodatkami. Jak dla niego, mogły by nie mieć żadnych bakalii. Chętnie zjada je z kubkiem mleka, chętnie zabiera do szkoły.

Mają wyraziście maślany smak, niewiele składników, bardzo szybko się pieką.

I to jest bardzo istotna informacja. Pieką się tak szybko, że bardzo łatwo je przepiec. A wtedy i zapach i smak, nie jest już taki jak powinien. Mimo, że podaję orientacyjny czas pieczenia, to może się okazać, że trzeba wyciągnąć je przed czasem. Czasem pieką się 6 minut, czasem tylko 3minuty. Zależy też jakiej są grubości.  Pieczemy je na środkowej wysokości piekarnika.  Nie możemy czekać aż się zarumienią. Powinniśmy wyciągać je z piekarnika kiedy są jeszcze blade czyli takie słomkowe.
Mam wrażenie, że nawet po wyciągnięciu z piekarnika, kiedy stygną na blasze, jeszcze lekko pieką się od spodu, od ciepła blachy.







* 30dag mąki
* 20dag miękkiego masła
* 10 dag cukru pudru
* 3 żółtka
* 1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia
* garść bakalii ( mogą być, ale nie muszą) - na zdjęciu pistacje i żurawina


Filozofii wielkiej nie ma. Trzeba wszystkie składniki zagnieść. Można wycinać foremką, ale jeśli są bakalie, wolę z ciasta uformować wałek, zawinąć w folię spożywczą i potrzymać 30 - 60 min w lodówce, aż stwardnieje. Kroję wtedy ponad centymetrowe plastry, układam na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i pieką w 175;C. Tak jak pisałam wyżej pieczemy chwilkę, i oczywiście możemy zaglądać do piekarnika i podglądać czy za bardzo się nie przypiekają.
Nim ściągniemy z blachy trzeba odczekać 5-10 min, aż odparują, inaczej mogą nie chcieć zejść w jednym kawałku.





Ciasteczka ze słonecznika

Bardzo istotny jest tytuł "Ciasteczka ze słonecznika", a nie "... ze słonecznikiem". Bo tak też jest w istocie.
Przepis na te pyszne ciastka przejęła już spora część moich znajomych i wszyscy sobie chwalą ich smak, i oczywiście prostotę wykonania.
Zasada jest taka: jeśli ktoś lubi prażony słonecznik, i od tych ciastek się nie oderwie, ale jeśli nie przepadacie za tym ziarnem (są tacy?), to może lepiej upieczcie ciasteczka maślane :)

Kiedy już biorę się za ich produkcję robię od razu dwie, a często i trzy porcje. I to absolutnie nie dlatego, że z jednej porcji wychodzi ich mało. Po prostu  bardzo łatwo je przechowywać. Mogą stać zamknięte w puszce czy słoiku nawet kilka tygodni - to w teorii, bo zwykle znikają jak świeże bułeczki.

Nie bez znaczenia jest data tego postu. Zbliża się wrzesień, więc i szkoła, a te ciastka to najczęstszy, i najchętniej wybierany dodatek do szkolnego śniadania mojego dziecka. Kiedyś upierałam się, i nie pozwalałam młodemu na słodycze w szkole. Potem poszliśmy na kompromis i pozwoliłam mu zabierać do śniadaniówki ciastka, które upiekliśmy w domu. Dzięki temu miałam kontrolę nad tym co je moje dziecko. Zawsze też starałam się przemycić w nich jakieś zdrowe dodatki.





* 25 dag łuskanych nasion słonecznika
* 1 jajko + 1 żółtko
* 10 dag cukru trzcinowego


Słonecznik trzeba zmielić. Może być blenderem, może być młynkiem do kawy. Jak kto chce. Nie trzeba mielić go na pył, nie musi mieć konsystencji mąki. Ja nawet wolę kiedy jest sporo grudek.
W misce dokładnie mieszamy wszystkie składniki i dłońmi formujemy kulki wielkości orzecha włoskiego.
Masa jest dość klejąca. Jest dużo łatwiej kiedy formujemy ciastka lekko zwilżonymi dłońmi. Zwykle i tak w trakcie, muszę przemyć ręce wodą kilkakrotnie.

Pieczemy w 180'C przez 15 min
Czasami włączam na ostatnie 5 min. termoobieg, żeby ciastka ładnie się przyrumieniły.







Na zewnątrz są kruche, wewnątrz  bardziej wilgotne. Nie są jakoś wyjątkowo słodkie, ale czasami dodaję nieco mniej cukru i też są bardzo smaczne. Są dobre i na ciepło, i kiedy odstoją. Nie zauważyłam żeby twardniały po kilku czy kilkunastu dniach.


Tak jak pisałam, staram się przemycać nawet w słodyczach jakieś zdrowsze dodatki, choć sam słonecznik też jest przecież bardzo zdrowy. Jednak żeby urozmaicić jadłospis moich dzieci, dorzucam do masy i  inne nasiona.
I tak, jeśli dosypuję 1/2 szklanki mieszanki innych nasion ( siemię lniane, sezam biały, sezam czarny ), odsypuję 1/2 szklanki zmielonych nasion słonecznika. Z tym że wymienione przeze mnie nasionka są tak drobne, że już ich nie mielę, a wsypuję w całości.





Oczywiście, spotkałam się z zarzutami, że słonecznik tuczy, bo jest bardzo tłusty, że w ciastkach, choć trzcinowy, ale jednak jest cukier...
To wszystko prawda, ale ja osobiście, nie potrafiłabym odmawiać moim dzieciom przyjemności jedzenia słodyczy. Byłabym skończoną hipokrytką, bo absolutnie najwięcej słodkości w moim domu jem ja :)

22 sie 2016

Drożdżowe ślimaki z cynamonem

Jeśli dobrze pamiętam, już kiedyś pisałam tu na blogu o tych drożdżowo-cynamonowych bułeczkach, ale były to czasy kiedy tylko szczułam zdjęciami - co mam i co jem :) , przepisów nie było.

Przepis na ciasto jest bardzo typowy, jak na każde drożdżowe. Bez względu na to czy z owocami czy z innymi dodatkami.
Ale nie korzystam nigdy z żadnego książkowego czy internetowego przepisu, bo wszystkie składniki daję na "mniej więcej" i "na oko", i na potrzeby tego wpisu musiałam sięgnąć do książki kucharskiej żeby podać wam konkretne ilości i proporcje. Ale fakt, że ja dodaję składniki do drożdżowego bardzo intuicyjnie, a  ono i tak absolutnie zawsze wychodzi, świadczy tylko o tym, że nie musicie podchodzić do tego z iście aptekarską dokładnością.

Kiedy jako młoda dziewczyna zaczynałam dopiero piec, a uczyłam się tego po prostu z książek kucharskich, bo moi rodzice raczej nie piekli ciast (przynajmniej ja tego nie pamiętam) czytałam, że ciasto drożdżowe jest szalenie trudne, wymagające i pracochłonne, i przyznam, że trochę to ostudziło mój zapał. Brakuje mi sumienności do rzeczy wymagających, zwykle nie podejmuję się takich zadań.
Kiedyś mój tata, przywiózł do nas swoją mamę, żeby napiekła nam jagodzianek, a przy okazji pokazała nam (wnuczkom) jak to się robi.  I przyznam, że trwało to niemal cały dzień. Kolo miski z ciastem chodziliśmy na paluszkach, mówiliśmy szeptem, a babcia dotykała ciasta delikatnie i z wielkim namaszczeniem  (mi nie wolno było, miałam dopiero 7 lat !).
Babcia robiła to zgodnie ze sztuką, każdy jej ruch był płynny. Ważne było wszystko: temperatura produktów, temperatura otoczenia, to jak długo ciasto rosło, i jak często...
Jagodzianki wyszły delikatne jak puch i cudownie smaczne, a ja utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że to jakaś alchemia i że nie każdy tak potrafi.
Wiele czasu minęło nim się odważyłam, i pamiętam, że mimo iż nie od razu ciasto wychodziło idealnie, to jednak wychodziło :)
Przyznaję, że ja pomijam te godziny, na wzrastanie ciasta, głaskane, i czułe słówka. Nie zaciskam kciuków i nie modlę się do niego.  Przestrzegam jedynie kilka ważnych zasad:

- nie można drożdży zalać zbyt ciepłym/gorącym mlekiem, lepiej żeby było lekko ciepłe niż gdybyśmy mieli je sparzyć,
- nie stawiajmy miski z ciastem w przeciągu, powinna stać w ciepłym miejscu, najlepiej przykryta szmatką, pokrywką, czy czymkolwiek
- nie uchylajmy piekarnika w trakcie pieczenia

na ciasto:
* 5 dag drożdży
* 1/2 kg maki
* 3 żółtka i 1 całe jajo
* 15-20 dag cukru
* szczypta soli
* esencja waniliowa, wanilia lub cukier waniliowy do smaku (można pominąć)
* 10 dag rozpuszczonego masła ( lub innego tłuszczu)
* 1 szkl. mleka
* garść rodzynek - zawsze przed pieczeniem rodzynki zalewam wrzątkiem na 10 min, żeby zmienić je z suchych na mięciutkie :)

na masę cynamonową:
* cynamon do posypania - według uznania
* ciemny trzcinowy cukier do posypania - ja daję zwykle mniej więcej garsć
* roztopione masło - ok. 5-8dag


Jak drożdżowe, to zawsze z mlekiem !




Drożdże kruszę, mieszam w misce ze szklanką mąki, cukrem, mlekiem i jeśli mam dodaję ekstrakt waniliowy albo wanilię. Można też dodać po prostu cukier waniliowy.



Odstawiam pod przykryciem na dosłownie 15 min. Mleko ma być ciepłe - nie gorące.




Dodaję jajka, sól, olej albo roztopione masło, rodzynki i część mąki. Dopóki ciasto jest półpłynne, wygodnie jest mi mieszać wszystko zwykłą trzepaczką.





Kiedy staje się gęste, mieszam je ręką. Ważne jest by nie wkładać całej ręki w środek klejącego ciasta, bo ciężko będzie nam tak z nim pracować. Trzeba podsypywać mąkę w niewielkiej ilości, na brzegach ciasta, i te wolne brzegi, dotykając jakby końcami palców, zawijać do środka. Ten ruch ma też na celu napowietrzanie ciasta.
Powtarzamy tę czynność wielokrotnie, aż masa nabierze formy, no i mąka nam się skończy :)
Ciasto powinno być miękkie i puszyste. 


Nie znam się specjalnie na jajkach, ale mam wrażenie, ze od kiedy kupuję jajka od kury zielononóżki, ciasto ma jakby ładniejszy kolor :)                                                                   Możliwe jest też, oczywiście, że tylko to sobie wmówiłam :)

Ciasto wewnątrz jest dość kleiste, tylko na zewnątrz lekko oprószamy je mąką by nie przywierało do blatu. Starajmy się nie dosypywać tej mąki zbyt wiele. Dzięki temu drożdżówka będzie miękka i  wilgotna. Te sklepowe zwykle, może i są dobrze napowietrzone i puszyste, ale też są suche jak styropian.

Delikatnie, nie uciskając zbyt mocno, staramy się nadać ciastu kształt prostokąta.
Smarujemy je roztopionym masłem( ja smaruję silikonowym pędzelkiem, można polewać z łyżki), posypujemy cukrem trzcinowym (choć oczywiście może być i biały), i posypujemy cynamonem.


Zwijamy ciasto w roladę, nie ściskając zbytnio. Po czym, ostrym nożem kroimy na porcje i układamy na blasze, czy w formie do pieczenia.




Porcja ciasta, którą widzicie na zdjęciu, jest podwójna, więc  wasza rolada będzie mniejsza, "chudsza" i ładniejsza, więc i bułeczki będą urocze.
Oczywiście, ja też mogłam podzielić ciasto na pół, zwinąć dwie mniejsze rolady, i przygotować takie piękne, subtelne bułeczki, jak te, które widzicie u mnie na blogu pod datą 22 maja 2013. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że wtedy miałam tylko jedno dziecko, i mniej obowiązków, więc czasu po kokardę.
Dziś już rzadko kiedy myślę o tym, żeby jeszcze było ładnie :) Teraz cieszę się, kiedy w ogóle jest :)
Kiedy w końcu wrócę do pracy, pewnie będę miała tylko tyle czasu, żeby oblizać się patrząc na te zdjęcia  :(





Tej ceramicznej formy niczym się smaruję. Inne wykładam tylko papierem do pieczenia.

Wbrew wszystkim mądrym książkom, wkładam ciasto do nienagrzanego piekarnika, bo kiedy  temperatura wewnątrz rośnie powoli, i ciasto sobie rośnie, a jak zauważyłyście, albo i nie, oprócz 15min na samym początku, nie odstawiałam ciasta do wyrośnięcia ani na chwilę. Więc ja tę chwilę daję mu właśnie w nienagrzanym piekarniku.. Skraca to też standardowy czas pieczenia, a przez to stopień wypieczenia. Bo o ile piekąc chleb, lubię kiedy jest on mocno wypieczony i ma chrupiącą, ciemną skórkę, o tyle ciasto drożdżowe lubię miękkie, bez  suchej skórki i przypieczonego spodu.
Wszystkie więc panie domu, takie z prawdziwego zdarzenia, w wieku naszych mam, które gotowanie i pieczenie mają w malutkim paluszku,  pewnie powiedzą że zupełnie się na tym nie znam. I mają pewnie sporo racji, jestem samoukiem, i często nie trzymam się standardów, bo gotuję tak żeby mi smakowało, a nie koniecznie tak jak mówi przepis.
Piekę w temp. 170-180'C, ok. 20-25min. Ale też można ocenić to tak, że kiedy ciasto się ładnie przyrumieni, zwykle znaczy, że to już :) Pieczemy na drugim poziomie licząc od dołu.

Można piec te bułeczki  oczywiście, w większych odstępach od siebie, żeby były pojedyncze.
Ja jednak bardzo lubię kiedy tworzą jakby jedną całość, bo zachowują wtedy świeżość na dłużej i ciasto nie robi się suche.
Z podwójnej porcji wyszły mi dwie formy ciasta, czyli wystarczyło nam na wieczór, ale na śniadanie już nie :)


A, zapomniałabym. Babcia mówiła też, żeby nigdy nie jeść ciasta drożdżowego na ciepło,  że to się może źle skończyć. I miała rację.
To się zawsze źle kończy, bo szybko się kończy. Na ciepło, z mlekiem najlepsze przecież...

21 sie 2016

Zapiekanka z cukini

Tyle obfotografowanych i zjedzonych dań czeka na opisanie na blogu...
Bo ugotować, tak naprawę, najprościej.
I cyknąć zdjęcie, też nic trudnego. Choć mąż narzeka, że pasek od aparatu i sam aparat z resztą też, jak nie w cynamonie, to w mące...
Najwięcej czasu zabiera mi opisanie wszystkiego, sprawdzanie błędów, obrabianie zdjęć. No i sprawdzanie czy to co napisałam ma sens. Często używam skrótów myślowych. Często czegoś nie dopiszę, bo wiem przecież jak to zrobić, robiłam nie raz - ale czy czytelnik będzie wiedział?
Czasem czytam jakiś wpis po kilku miesiącach i dopiero wtedy dostrzegam jaką głupotę napisałam, o literówkach już nawet nie wspomnając.
Ktoś powiedział, ze taki tekst to w 15minn można napisać. I pewnie można. Ale mi  to zajmuje dużo, dużo więcej czasu.
Koniec żali, do roboty trzeba się brać


cukinia


Za pierwszym podejściem to danie mi nie wyszło. I choć pachniało cudnie, i kusiło, okazało się, że jest tak przesycone goryczą, że nie da się przełknąć ani odrobiny. Na szczęście, wydało się to jeszcze przed włożeniem do piekarnika i zaserwowaniem domownikom. Cukinia była gorzka jak piołun. Nie wiem dlaczego. Zdarzyło mi się to już dwa - trzy razy, gotując leczo, ze musiałam całą zawartość garnka wyrzucić do śmieci z powodu goryczy. Próbowałam się czegoś na ten temat dowiedzieć, szukałam w internecie...
Ciągle nie wiem skąd ten gorzki smak w cukinii się zdarza.
Gdyby ktoś z was wiedział - piszcie. Chętnie się dowiem.


Mimo goryczy, to co wyrzuciłam do kosza, pachniało na tyle dobrze, że po jakimś czasie postanowiłam powtórnie przyrządzić tę zapiekankę. Tym razem oczywiście, uprzednio spróbowałam każdej z użytych cukinii. Żadna nie była gorzka.

* 30dag ryżu
* 1,5 - 2kg cukinii
* olej do smażenia 
* 0,75l bulionu warzywnego lub wody doprawionej sosem sojowym
* 4-5 marchewek ( można też 1 pietruszkę)
* 25 dag żółtego sera
* 2 cebule
* 4 ząbki czosnku
* 50 ml śmietany
* 1-2 jajka
* sól, pieprz do smaku


Posiekaną cebulę i czosnek przesmażamy lekko na oliwie, a następnie wsypujemy ryż i czekamy aż nabierze delikatnie złotego koloru. Dodajemy startą na tarce marchewkę ( i pietruszkę też można ), pokrojoną w plastry cukinię, i dusimy pod przykryciem. Ważne, żeby cukinia nie miała twardych nasion, czyli nie była przerośniętą ogromną cukinią. Jeśli niestety ma, to trzeba je usunąć.







Chwilę dusimy pod przykryciem, po czym  zalewamy wszystko bulionem warzywnym lub wodą z sosem sojowym, przemieszamy i zostawiamy na małym ogniu, mieszając od czasu do czasu, aż ryż wchłonie płyn.
Ja popełniłam mały błąd. Nie miałam w domu białego ryżu, więc użyłam brązowego, który dochodzi długo dłużej niż biały. Nim więc ryż zmiękł, cukinia lekko się rozgotowała.









Kiedy wszystko lekko przestygnie, dodajemy śmietanę, jajka, starty ser i doprawiamy do smaku. Część sera trzeba zostawić do posypania zapiekanki.
Przekładamy wszystko do żaroodpornego naczynia, natłuszczonego lekko olejem i zapiekamy bez przykrycia ok. 40min w temperaturze 170 - 180'C.





Jak każda zapiekanka, tak i ta, smakuje najlepiej kiedy odstoi sobie i odparuje. Tak powiedzmy godzinę.
Ale i tak najsmaczniejsza jest odgrzana, następnego dnia.

Idealnie sprawdziła się do niej sałatka z pomidorów z oliwkami, jogurtem i świeżą cebulką, ale każda inna też będzie dobra.
Mimo, że bezmięsne, to danie jest dość sycące i idealne na obiad.









10 sie 2016

Curry z rybą

Tak naprawdę, to będzie moja wariacja na temat curry z rybą.
Bo przecież do końca nie wiem jak powinno smakować to danie. To znaczy wiem tyle, że powinno smakować tak, żebym miała ochotę je zjeść. Dlatego z przepisów z których korzystałam, pewne nieakceptowalne dla mnie składniki wyjęłam, a niektóre dodałam.


Curry z dorszem i komosą ryżową


Potrawa ta wywodzi się z kuchni indyjskiej i tak naprawdę słowo curry oznacza "sos", albo też sposób przyrządzania potrawy, czyli mięso, czy warzywa w sosie.
Dla nas, słowo "curry" oznacza także mieszankę przypraw charakterystyczną dla kuchni indyjskiej.

Nie jestem znawcą orientalnych dań i smaków, wręcz przeciwnie, dopiero nieśmiało eksperymentuję, ale wyrobiłam już w  sobie przekonanie żeby nie używać gotowej - sklepowej mieszanki curry, bo potem okazuje się, że jednego dnia przyrządzamy danie z rybą, drugiego z kurczakiem, a trzeciego z warzywami, a i tak smakują one dokładnie tak samo, bo według mnie, o ile w naszej europejskiej kuchni, przyprawy podkręcają smak dania, o tyle w kuchni  Hindusów, stanowią o ich smaku.
Tyle wymądrzania się.

Przyznam, że wąchając gotowe - sklepowe mieszanki curry, zapach ten wydawał mi się za ciężki, przytłaczający i przez długi czas uważałam, że ten rodzaj potraw jest nie dla mnie. Nie wzbudzał we mnie apetytu.
Zapach potrawy, o której dziś będę pisała, jest świeży, wielowymiarowy, intrygujący i i bardzo kuszący. Do mojej kuchni ściąga domowników, którzy z zaciekawieniem pytają, co dziś gotuję.

Zupełnie przypadkiem, kiedyś przeglądając przepisy w internecie, natrafiłam na zdjęcie, które pobudziło moje ślinianki,  i już wiedziałam, że muszę to ugotować, a co ważniejsze - zjeść.
Okazało się, że to jedna z propozycji na curry z rybą - a ja ryb nie lubię :(
Zjadam czasem łososia, ostro skropionego cytryną i wysmażonego na frytkę - czyli tak jak podobno nie powinno się go przyrządzać :) . W ciąży jednej i drugiej zajadałam się śledziami, aż sama siebie nie poznawałam, ale kończył się stan błogosławiony, kończyły się i śledzie w mojej diecie.

Właśnie spojrzałam wstecz i okazuje się, że plotę dyrdymały  już kilkadziesiąt wersów, a przepisu ni widu ni słychu. Do rzeczy więc.






Wiem, że wariacji na ten temat jest tysiące, i wiem, że zawsze do podanych składników, można dodać kolejny.
Przedstawiam sprawdzoną przeze mnie kompozycję, którą w miarę potrzeb i upodobań,  możecie sobie modyfikować.
Danie to przygotowuje się dość szybko. Dużo większą trudnością jest skompletowanie potrzebnych przypraw, bo nie wszystkie posiadamy standardowo w domu.

* 3-4 łyżki oleju roślinnego
* 1 łyżeczka nasion gorczycy
* 2 łyżeczki kuminu (kminu rzymskiego)  lub zamiennie 2 łyżeczki nasion kopru włoskiego
* 1 duża czerwona cebula (2 małe)
* 3 ząbki czosnku 
*  świeży imbir - sporo, ok 5 cm kawałek
* 2 łyżeczki kurkumy 
* 30 dag pomidorów pokrojonych w dużą kostkę (bez skórki) - jeśli jest właśnie sezon i pomidory są bardzo dojrzałe, to świetnie jest użyć świeżych, ale poza sezonem polecam pomidory krojone z puszki
* listki z połowy krzaczka bazylii
* 2 łyżki cukru trzcinowego
* 2 łyżki sosu sojowego TaoTao (tylko nie ciemnego!) 
* sól do smaku
* 45dag filetów z dorsza albo innej ryby 
* puszka mleka kokosowego
* natka pietruszki albo kolendra - wedle upodobań (ja nie znoszę smaku, a właściwie zapachu  kolendry, więc zastąpiłam ją pietruszką, ale prawdą jest, że kolendra jest bardzo charakterystyczna dla curry i powinna być dodana)




Na rozgrzany olej wrzucam gorczycę i kumin (kmin rzymski), albo zamiast kuminu - nasiona kopru włoskiego.
Po chwili dodaję posiekaną czerwoną cebulę, czosnek. Po dwóch minutkach, starty na tarce imbir,  kurkumę, pomidory i świeżą bazylię, cukier, sos sojowy i sól.
Na zdjęciach widać, że przygotowywałam curry w dużym żeliwnym garnku, ale to dlatego, że robiłam podwójną porcję. Pojedynczą, z powodzeniem przygotujemy  na dużej patelni z pokrywką.

Od momentu, aż zacznie wrzeć, gotujemy jeszcze ze 3 minutki, a następnie do tego sosu dodajemy surowe, lekko  osuszone filety rybne  (jeśli były zamrożone, oczywiście trzeba je rozmrozić).
Patelnię należy przykryć przykrywką i w ten sposób dusić rybę w sosie nie więcej niż 5 minut, po czym dodać mleko kokosowe i gotować kolejne 2 - 3 minuty.



Dolewamy mleczko kokosowe...       (sosu jest tak dużo, że ryby się w nim utopiły!)


Zauważyłam, że świeże pomidory, mają znacznie więcej soku niż te z puszki, i przez to curry jest bardziej wodniste niż kiedy używałam pomidorów z puszki. Bałam się, że jeśli zbyt długo pozostawię je na gazie, żeby sos się zredukował, ryba, która ma delikatne mięso, rozgotuje się i rozpadnie. Postanowiłam więc dosypać czarnej soczewicy, którą najpierw podgotowałam w sosie ze 2-3minuty, a kiedy odstawiłam curry do ostygnięcia, soczewica doszła, zabierając nadmiar wody.
Dlatego więc, choć nie jest wymieniona wśród składników, czarna soczewica, widnieje na zdjęciach :)


Curry powinno się podawać posypaną świeżą kolendrą (bywa dostępna nawet w Biedronce), ale ja że wolę zastąpić ją naszą pietruszką, choć to moje odosobniony wymysł.

Jako dodatek możemy ugotować ryż, albo kaszę. Tym razem przygotowałam komosę ryżową, ale bardzo lubię też, w tym egzotycznym i pachnącym sosie maczać zwykły chleb. Co byście nie podali, to jednak curry nadaje smak całemu daniu.



Komosa ryżowa przed ugotowaniem



Dla mnie szalenie istotne jest to, że w tym daniu, ryba zupełnie nie pachnie jak ryba. Pachnie przyprawami świata.


Smacznego