29 lip 2013

porzeczki




Nie, moi drodzy, to nie kawior. Ryb nie lubię, choć zdarza mi się zjeść z grzeczności - czyli rzadko.
Rybo pochodnych nie tykam wcale.
Nie są to też koralki, których nawlekaniem parałam się w czasach finansowej posuchy.




Porzeczki.




 Ileż to ja się nagadałam ostatnio, że w polskim sklepie, w szczycie sezonu (nie mylić z dr.Szczytem, genialnym chirurgiem plastykiem, którego darzę wielką estymą), nie można liczyć na sezonowe owoce.
Dostępne są obecnie granaty, ananasy i pomarańcze ale już np. śliwki nie uświadczysz.
Ponarzekałam sobie w tym sklepie, na wszelki wypadek tylko w myślach.
Nie chcę żeby myślano tam, że jestem kłótliwa, już wystarczy, że w domu i w pracy tak myślą.


A dziś? Eureko!
Wyjaśniło się wszystko. Sklep nie polski jest, a portugalski, stąd na składzie zapas cytrusów.
A wracając z pracy zahaczyłam o nasz wiejski sklepik, coby dać ciału nieco orzeźwienia w postaci klimatyzacji, a rodzinie nieco obiadu w postaci żurku.
Jakże poczułam się mile zaskoczona kiedy na pólkach zobaczyłam maliny, porzeczki, śliwki, jagody i jabłka - takie z różową skórka. Pamiętam je z dzieciństwa. Niezwykle kruche i delikatne, przez to niezbyt trwałe, ale cudne, najlepsze właściwie.
Kupiłam po trochę wszystkiego i bób.


A co z kwaśnych jak diabli porzeczek zrobić?  Placek drożdżowy z mega słodką kruszonką. I cynamonem, żeby wysubtelnić nieco  tępo kwaśny smak porzeczki.






Placuszek wyszedł  piękny, w smaku dość przewidywalny ale ja, tak jak inżynier Mamoń z "Rejsu" lubię te
 smaki, które znam.