20 sty 2013

20.01.2013

Zabieram się za faworki.
Pachnie mi ta nazwa mieszczaństwem więc może lepiej zabrzmi chrust. Jak zwał tak zwał, wycinamy, zwijamy, smażymy. Nic trudnego.
Nie mam natchnienia na nic skomplikowanego po tym jak  w sobotę szlag trafił moją tartę truskawkowa. Sok z mrożonych truskawek i jagód  nie odparował z niej po godzinie, tak jak sobie zaplanowałam. Nie odparował nawet po dwóch godzinach. Jest już niedzielne popołudnie, a on wciąż nie odparował, ale nic to, bo właśnie zjedliśmy ostatni kawałek. Była pyszna, choć nie była piękna.
Nie można w życiu mieć wszystkiego.

O tarcie, co piękna nie była...







Wyszły

Co miały nie wyjść



Przepis na faworki jest ogólnie dostępny więc daruję sobie. Jednak niech tylko znajdę mój przepis na oponki, podzielę się na pewno. 
Oponki to smak mojego dzieciństwa. Lekko wyczuwalna nuta twarogu.
Najlepsze były zaraz po usmażeniu.
Następnego dnia okazywało się, że jednak najlepsze są takie odstane.
Stojąc na chybotliwym stołeczku podwyższonym o dwie najgrubsze książki jakie mieliśmy w posiadaniu: Biblia (no wybacz Panie) i Encyklopedia PWN (sorki tato) i przeszukując wysokie kuchenne szafki, okazywało się , że najlepsza oponka była zapomniana i wygrzebana gdzieś po tygodniu, spomiędzy talerzy.
Najlepsza bo ostatnia.


Kiedyś myślałam, że jakie czasy takie rarytasy - przysmak z czasów PRL nie zaspokoi rozpasanych w czasach dostatku kubków smakowych.  Gdzie tam, zaspokoił  :-)